Nadal by pobrykać w śniegu trzeba nieco odjechać od Adlikonu. Tym razem padło na gryzońską Arosę. Bardzo ładne miejsce, z jedną tylko wadą: ostatni, trzydziestokilometrowy odcinek drogi do Arosy, to same serpentyny! Nie wiem jak ja to wytrzymałem;-)
Nawet nie myślałem o tym, że w drodze powrotnej czeka mnie to samo.
Wpierw olbrzymim wagonem (bo trudno to określić wagonikiem) wjechałem na wysokość 2653m.n.p.m, na szczyt Weisshorn.
Nie było tak źle, z jedną przesiadką. Tłum uważał, aby mi nie przytrzasnąć narciarskim obuwiem kity.
To widok w dół, liny które trzymały wagonik którym wjeżdżałem na górę.Gdy wszyscy narciarze i snowboardziści zaczęli zjeżdżać w dół poczułem się jak chwilowy właściciel tego szczytu. Nagle zrobiło się po prostu pusto, cicho, tylko śnieg pod łapami skrzypiał. Gdzie nie spojrzałem to górskie szczyty i błękitne niebo.
Na szlaku dla piechurów chwilami było właśnie tak:
Ten cień to ja i Pani;-)))
Dodam, że trasa wyniosła nieco powyżej 9 km i była chwilami ostro spadająca w dół. Teoretycznie mi to nie przeszkadzało, dopiero po przyjechaniu do domu poczułem, że moje łapy mówią: hola, Enzo, czy dziś nie przesadziłeś z tym wędrowaniem w dół?
Jej....... Bajeczne zdjęcia , które zapierają mi dech w piersiach .... że też świat jest aż tak zjawiskowo piękny . Inną cudowną bajką jest ta z Enzo w roli głównej. Jestem pod wielkim , nieustannie rosnącym wrażeniem i zachwytem nad tym - jak Wspaniałym Towarzyszem Podróży jest On ! ENZO .... serce się raduje , że mogliście być tam RAZEM . Gorąco pozdrawiam !
OdpowiedzUsuńdziekuje Ivon za Twoje miłe slowa i usciski dla Arona:-)
OdpowiedzUsuń